https://katoflix.com/film/karolina
Narodzinom ludzi niezwykłych, a zwłaszcza świętych, towarzyszyły zazwyczaj jakieś znaki; zadziwiające zdarzenia, które skłaniały do refleksji, do zadawania pytania: „ kim będzie to narodzone dziecię? Podobnie było z przyjściem na świat Błogosławionej Karoliny Kózkówny.
Karolina urodziła się 2 sierpnia 1898 roku w niewielkiej wiosce Wał- Ruda należącej do parafii Radłów w diecezji tarnowskiej. W liturgii Kościoła wypadało w tym dniu wspomnienie Matki Bożej Anielskiej. Karolina przyszła na świat, jako kolejne, czwarte dziecko Jana i Marii Kózków. Maria, która urodziła w sumie jedenaścioro dzieci już w samym poczęciu córki Karoliny dopatrywała się czegoś niezwykłego. Bóle porodowe przyszły do niej niespodzianie, podczas pieczenia chleba. Rozpaliła w chlebowym piecu, a ponieważ piec nie był odpowiednio nagrzany, poszła zmielić zboże w żarnach. Wtedy właśnie poczuła bóle porodowe, więc szybko położyła się do łóżka i bez czyjejkolwiek pomocy sama urodziła córkę. Nie czuła przy tym żadnego zmęczenia. Zaraz po porodzie była na tyle silna, że potrafiła włożyć do pieca na łopacie uformowane bochenki ciasta chlebowego. Poród wszystkich pozostałych dzieci był dla Marii wielkim wysiłkiem, tylko w przypadku Karoliny, urodzenie dziecka nie sprawiło jej bólu. Po urodzeniu dziecka w owym czasie bardzo szybko następował chrzest, związane to było z dużą śmiertelnością noworodków. W przypadku Karoliny, która urodziła się silna i zdrowa rodzice zdecydowali się poczekać z chrztem parę dni. Zaistniały zapewne jakieś okoliczności uniemożliwiające lub utrudniające szybki chrzest dziecka. Można przypuszczać, że były one związane z bardzo pilnymi pracami w gospodarstwie np. żniwami lub sianokosami. Dlatego też w akcie urodzenia i chrztu Karoliny są dwie daty dnia urodzenia; w rubryce data urodzenia zapisano 6 sierpnia, a na marginesie metryki znajduje się adnotacja dokonana przez ks. Władysława Mendralę, ówczesnego administratora kościoła w Zabawie następującej treści: „Dnia 21.II.1917 r. wobec mnie niżej podpisanego oraz Karoliny Łopuszyńskiej, matki chrzestnej Ochrzczonej, jej matka Maria Kózka z domu Borzęcka zeznała, że jej córka Karolina rzeczywiście urodziła się 2 sierpnia o godzinie 300 w święto Matki Bożej Anielskiej, bez pomocy akuszerki i bezboleśnie”. Po tych wyjaśnieniach wiemy ponad wszelka wątpliwość, że Karolina przyszła na świat w Godzinie Bożego Miłosierdzia w dniu Święta Matki Bożej. Ochrzczona została natomiast 7 sierpnia w kościele parafialnym pod wezwaniem Jana Chrzciciela w Radłowie przez ks. Józefa Olszowieckiego, w obecności rodziców chrzestnych – Jana Kosmana i Karoliny Łopuszyńskiej. Narodziny Karoliny w rodzinie Kózków powitano z wielką radością. Pobożni chłopi, a do takich zaliczyć należy rodziców Karoliny, powiększenie swojej rodziny traktowali jako dar Pana Boga, dlatego przeżywali wielką radość duchową. Po ochrzczeniu córki Kózkowie urządzili w domu tradycyjne przyjęcie tzw. „chrzciny”. Zgodnie z przyjętym zwyczajem po powrocie z kościoła do domu podawano chrzestnemu ojcu rózgę. Ten uderzając nią lekko chrześniaczkę, czyli dziecko co dopiero ochrzczone, wypowiadał zwyczajem uświęconą formułkę: „Masz słuchać rodziców i starszych – pamiętaj!”. Następnie ucztowano w gronie krewnych, znajomych i sąsiadów. „Proszeni goście” chętnie przychodzili na „chrzciny”, aby wspólnie ugościć się, spotkać i porozmawiać. Rodzice chrzestni w świetle nauki Kościoła są odpowiedzialni przede wszystkim za formację duchową dziecka, które trzymali do chrztu, niemniej jednak obowiązek ten zwyczajowo rozszerzony jest na troskę o byt materialny dziecka. Chrzestnych, czyli „kumotrów” dla narodzonego dziecka Kózkowie wybrali starannie, dbając by byli to ludzie przede wszystkim bogobojni i prawi, bowiem dla rodziców Karoliny wartością nadrzędną było wsparcie ich córki w wymiarze duchowym, przede wszystkim modlitwą i radą w ważnych chwilach życia. Na wsi rodzice chrzestni cieszyli się wielkim szacunkiem ze strony dzieci, które trzymali do chrztu, mogli liczyć na ich pomoc, gdy byli chorzy lub starzy, a po śmierci na modlitwę. Tytuł „chrzestnej-matki” i „chrzestnego-ojca” był w dawnych czasach tytułem wręcz honorowym. Gdy ktoś chciał się zwrócić do starszej od siebie osoby, z którą nie łączyły go wyraźnie określone więzy pokrewieństwa, z wyszukanym szacunkiem, najczęściej mówił „chrzestna-matko” lub „chrzestny-ojcze”. Karolina bardzo szanowała swoich rodziców chrzestnych tak jak nakazywała tradycja i dobre obyczaje. Rodzice Karoliny nie byli ludźmi zamożnymi, ale jak na warunki egzystencjalne galicyjskich chłopów z przełomu XIX i XX wieku nie powodziło się im źle. Musieli ciężko pracować, ale mieli swój dom i własne gospodarstwo, które zapewniało im podstawowe potrzeby. Karolina od chwili poczęcia była otoczona miłością rodzicielską, a z chwilą narodzenia stała się radością całej rodziny, w tym starszego rodzeństwa. Po przyjęciu sakramentu Chrztu Świętego stała się dzieckiem Bożym, dla której Ojciec Niebieski przygotował ważne zdanie do wypełnienia.
Gleba, na której wyrosła
Karolina bywa porównywana do pięknego kwiatu, który wyrósł na ziemi trudnej, piaszczystej, nieurodzajnej. A jednak kwiat ów zakwitł, a zatem musiał wyróść na życiodajnej glebie. Co ją stanowiło? „Drzewa genealogiczne na wsi nie rosną zbyt bujnie i nie są rosochate. Dwie, trzy gałązki w górę żywe, reszta do dołu schnie rychło i opada w dół niepamięci”. Rodziny chłopskie nie przechowywały długo pamięci o swoich przodkach. Jedyne źródła pisane, zawarte w księgach parafialnych, często ginęły w wyniku pożarów lub działań wojennych. Tak też i było w przypadku protoplastów Błogosławionej Karoliny. Przysiółek Śmietana, gdzie urodziła się Karolina, w miejscowości Wał-Ruda przynależał od dawien dawna do radłowskiego klucza dóbr biskupów krakowskich. Dobra te w wyniku pierwszego rozbioru Polski przejął rząd austriacki. Dawnymi przodkami Karoliny byli chłopi pańszczyźniani, których los okrutnie doświadczał. „Aliści napady wrogów czy żywiołowe klęski mijały, a niespożyta żywotność ludu wiejskiego dźwigała go na nowo. Gorszym złem, bo stale trwającym był jego los, jako poddanego swym panom” – zapisał kronikarz gminny. Dopóki Radłów i okoliczne wioski był w posiadaniu biskupów krakowskich los włościan nie był może tak srogi, choć na pewno nie lekki. Chłopów nazywano wówczas przypisanymi do kościoła (ecclesiae adscripti). Po konfiskacie dób kościelnych przez rząd austriacki radłowskie włości przejął rząd austriacki. Z czasem dostają się one w ręce szlacheckie. Wówczas los chłopów pańszczyźnianych, przypisanych do ziemi (glebae adscripti) staje się nie do zniesienia. Chłopi kierowali skargi do różnych instytucji z cesarzem włącznie, ale nikt się tymi skargami nie przejmował. Zdesperowani uciekali się więc do buntu. Bunty takie były zawsze krwawo tłumione. W zimie 1832 na 1833 roku w majątku radłowskim, który był wówczas w posiadaniu barona Badenfelda, chłopi odmówili odrabiania pańszczyzny. Wezwano chłopów do dworu i tam próbowano ich skłonić do pójścia na „pańskie”, ale nie dali się złamać. Przeciwnie, wołali głośno „Krzywdę cierpimy wielką, oddajcie nam nasze prawo”. Kiedy nie udało się przywrócić chłopów do odrabiania pańszczyzny,
ani namową, ani rozkazem, ani zastraszeniem postanowiono złamać ich siłą za pomocą wojska. Starosta Brzeski sprowadził dla stłumienia buntu węgierskich huzarów. Dowodzący oddziałem wojska oficer dobył szabli, błysnął nią w powietrzu zapowiadając, że zmusi wszystkich do pracy na „pańskim”, albo zostaną zmiażdżeni. Była to ostateczna groźba, po której spodziewano się zwycięstwa nad chłopami. Ale odpowiedzią na nią był tylko mocny pomruk gromady chłopskiej „nie”. I rozpoczęła się katownia. Kładziono po kolei na pniaku chłopa i bito przygotowanymi kijami z całych sił. Bili żołnierze jednostki wojskowej. Co pewien czas pytano bitego czy pójdzie do pracy. Pierwszych sześciu wzięło po sto kijów i odmówili pójścia do pracy. Bito ich dalej, a gdy stracili przytomność, wtedy zmasakrowanych, ociekających krwią odrzucano na kupę jak łachmany ludzkie. Ziemia radłowska, z której wyrósł piękny kwiat w postaci Błogosławionej Karoliny, była użyźniona chłopskim potem i krwią, lecz chłopi nigdy jej krwią niewinnych nie splamili. Krwawe zapusty 1846 roku szczęśliwie ominęły te tereny. Co więcej, podczas gdy wokół płonęły dwory i plebanie, radłowscy włościanie bronili „swojego” dworu i plebanii przed obcymi chłopami, dając wyraz swej dojrzałości chrześcijańskiej. Przełomowym wydarzeniem w życiu galicyjskich chłopów był dzień 22 kwietnia 1848 roku, kiedy to decyzją gubernatora Franza Stadiona została zniesiona pańszczyzna. Chłopi uzyskali na własność użytkowaną dotychczas ziemię oraz zostali uwolnieni od innych obciążeń na rzecz dworu. Przestali być przypisani do ziemi, mogli zmieniać miejsce zamieszkania bez zgody dworu. Stali się wreszcie ludźmi wolnymi. W miejscowości Wał- Ruda, w której znajdował się przysiółek Śmietana zostało uwłaszczonych 105 gospodarstw, w ręce chłopskie trafiło łącznie 397 morgów ziemi. Właśnie w taki sposób dziadek Karoliny, Stanisław Kózka, otrzymał „na wieczność” osiem morgów gruntu. O Stanisławie niewiele wiadomo. Z przekazów, głównie rodzinnych, wynika, iż wraz z żoną Katarzyną z domu Bania, cieszyli się opinią ludzi pobożnych, pracowitych, żyjących w zgodzie z sąsiadami. Wśród pięciorga dzieci najmłodszy był Jan – późniejszy ojciec Karoliny. Jan Kózka urodził się 1 lipca 1865 roku, gdy miał zaledwie 7 lat umiera mu ojciec, sytuacja materialna rodziny uległa pogorszeniu. Matka nie radzi sobie, aby poprawić swój los i los swoich dzieci wychodzi powtórnie za mąż. Niestety nowy mąż nie troszczył się o rodzinę. Gospodarstwo, które przejął po Stanisławie Kózka doprowadził do ruiny. W końcu sprzedał wszystko, dzieci porozsyłał na służbę, a sam wraz z żoną powrócił w rodzinne strony. W ten oto sposób ojciec Karoliny, Jan w wieku 7 lat trafił na służbę do swojego wuja Józefa Bani. Na służbie pozostawał przez 18 lat, pracując w pocie czoła na przysłowiowy kawałek chleba. Drugi z dziadków Karoliny Tomasz Borzęcki w skutek uwłaszczenia otrzymał „na wieczność” 9 morgów gruntu. Był dobrym gospodarzem, bardzo pracowitym człowiekiem, a przy tym był bardzo religijny. Jego żona Teresa z domu Zaleśna była kobietą uczciwą i pracowitą. Mieli dziewięcioro dzieci, z których Maria – przyszła matka Karoliny – urodziła się jako druga z kolei. Niestety i tej rodziny los nie oszczędził, w roku 1887, gdy Maria miała zaledwie 17 lat umiera jej ojciec. Dla całej rodziny był to straszny cios. Trzy lata po śmierci ojca, w roku 1890 Maria Borzęcka wyszła za mąż za Jana Kózkę. Wydarzenie to na pewno nie było czymś zwyczajnym, jeśli weźmie się pod uwagę, jak ważne przy ożenku były wówczas sprawy majątkowe. Maria pochodząca z „kmiecej” rodziny bierze za męża parobka, który nie ma nic prócz rąk do pracy i nieprzeciętnych walorów osobistych. Początkowo młodzi mieszkają w domu rodzinnym Marii gospodarując na 4 morgach ziemi, które Maria otrzymała w posagu. Bardzo jednak pragną być na swoim. Po dwóch latach z wielkim trudem udaje się im zbudować własny dom. Dom, w którym przyjdzie na świat Błogosławiona Karolina.
Dom
Karolina urodziła się w chłopskiej chacie i przez pierwsze lata jej życia, to był da niej cały świat. Wybudowany pod koniec XIX wieku dom Kózków nie różnił się niczym od pozostałych 40 zabudowań mieszkalnych na Śmietanie. Budynek był drewniany, kryty słomą, frontem zwrócony ku wschodowi, przegrodzony sienią. Po lewej stronie była izba mieszkalna, po prawej obora dla bydła. Do domu prowadziły tylko jedne drzwi. Wchodziło się najpierw do obory, potem do sieni, a następnie do mieszkania. Na południowej ścianie dobudowano komórkę na zboże – na północnej zaś pomieszczenie dla konia. W izbie mieszkalnej były dwa okna – jedno na ścianie frontowej, drugie od południa. Sufit z desek ułożonych był na stragarzach, z których środkowy, zwany sosrębem miał wyryty napis litery IHS, (co jest skrótem od łacińskiej sentencji Jesus Hominum Salvator – czyli Jezus Zbawiciel Ludzi). Ściany były wylepione gliną i pobielane wapnem. Sporo miejsca w izbie zajmował piec z okapem, pod którym znajdowała się płyta kuchenna. Był on w zimie głównym źródłem ciepła. Na zapiecku często bawiły się dzieci. Było tam zimą ciepło i przytulnie.
Z pewnością było to ulubione miejsce malutkiej Karolinki. Znamienne jest to, że w dniu poprzedzającym męczeńską śmierć Karoliny, gdy do domu Kózków zawitał rosyjski żołnierz, ona wylękniona przerwała szycie na maszynie i uciekła za piec. W ten oto sposób podświadomie ukryła się w miejscu znanym jej z wczesnego dzieciństwa, w którym czuła się zawsze bezpiecznie. Piec tego typu zajmował sporo miejsca. Składał się z wielu elementów, których nazwy dawno wyszły z użycia: blacha, na której gotowano potrawy, piec chlebowy, buda zamykana na drzwiczki, wreszcie babka, czyli rura łącząca piec z kominem. Na górnej płaszczyźnie pieca zwanej wierzchnią było sporo miejsca, tam sypiały zazwyczaj dzieci. Wyposażenie, chłopskiej chaty było bardzo skromne. Na środku izby stał stół, obok niego ławki do siedzenia, w rogu izby jedno łóżko, w pobliżu pieca szafka na naczynia – rodzaj kredensu, pod oknem skrzynia na ubrania. Na ścianach wisiały święte obrazy. W domu Kózków na ścianach wisiało ich dwanaście. Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, obok niego obraz Trójcy Świętej dalej obraz Serca Pana Jezusa i Najświętszej Matki oraz obraz Matki Boski Bolesnej. Były to głównie oleodruki kupowane na odpustach lub od domokrążców. W domu Kózków była maszyna do szycia, w owym czasie tylko nieliczni chłopi byli w posiadaniu takiego urządzenia. W sieni stały żarna do mielenia zboża, stempa do tłuczenia jęczmienia na pęcak oraz lada do rżnięcia słomy na sieczkę dla bydła. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić jak na tak małej powierzchni mogła mieszkać wielodzietna rodzina, ale tak wtedy ludzie na wsi mieszkali – pod jednym dachem ze zwierzętami w jednej izbie mieszkalnej, która była kuchnią, sypialnią i pokojem dziennym jednocześnie. W domu rodzinnym Karoliny był zawsze porządek, pilnowała go skrupulatnie matka i do zachowywania ładu od najmłodszych lat wdrażała dzieci. Aby zachować czystość, ściany domu były często bielone wapnem. Przy pomocy wapna dokonywano również dezynfekcji sieni i przylegającej do niej obory. W izbie nie było zbyt wiele miejsca do spania. Małe dzieci sypiały z reguły na zapiecku, gdzie było najcieplej, starsi latem sypiali na strychu, a zimą w oborze na słomie. Dom rodzinny Karoliny, choć zajmował małą przestrzeń był przecież otwarty na gości. Do Kózków chętnie przychodzili dalsi i bliżsi sąsiedzi, na wspólną modlitwę lub po poradę albo, aby spotkać się i zwyczajne ze sobą pobyć, porozmawiać. Dom Karoliny nazywano w wiejskim żargonie Betlejemką lub Jerozolimką – nazwy te najtrafniej oddają charakter owego miejsca. Dom, bowiem to nie tylko pewna przestrzeń i przedmioty, które tam się znajdują, dom to przede wszystkim pewna atmosfera, to aura, która wypełnia przestrzeń zawartą w czterech ścianach. Karolina wzrastała w domu pełnym miłości, w domu gdzie był ład i porządek i wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Wrastała w ten dom, a z czasem, gdy stawała się coraz starsza tworzyła atmosferę tego miejsca. Jej śmierć w 1914 roku położyła kres wszystkiemu. Wkrótce, bowiem mieszkańcy całego przysiółku zmuszeni byli opuścić swe siedlisko na skutek działań wojennych. Po powrocie z wygnania, zniszczony częściowo dom zamieniono na stajnię, a obok wybudowali Kózkowie nowy drewniany dom. W roku 1922 w wyniku pożaru spłonęła częściowo owa stajnia. Potem gospodarstwo Kózków było kilkakrotnie przebudowywane. Dziś na miejscu dawnego domu Karoliny stoi kaplica – muzeum. Zbudowana 50% z drewna pochodzącego z dawnego domu w niewielkim stopniu przypomina chatę, w której urodziła się Błogosławiona Karolina. Przechowuje jednak nie tylko materialne pamiątki po Karolinie, ale również pewną atmosferę, aurę dawnej „ Betlejemki”. Jest też miejscem modlitwy i wyciszenia zwłaszcza dla licznych pielgrzymów wyruszających stamtąd na „Szlak męczeństwa Karoliny”.
Szkoła
Karolina Kózkówna rozpoczęła naukę w szkole w roku 1905 – w wieku siedmiu lat. Uczęszczała od szkoły ludowej w rodzinnej miejscowości Wał-Ruda. W tym czasie w bardzo wielu galicyjskich wsiach powstawały szkoły. W kronice nieistniejącej już szkoły w Wał-Rudzie, która później nosiła imię swojej uczennicy Błogosławionej Karoliny czytamy: „Oświata, ta dźwignia moralna i materialna ludu, błąkając się po zakątkach Małopolski, dotarła i do Wał-Rudy”. Początkowo była to szkoła jednoklasowa, której kierownikiem był Franciszek Stawarz. Nauka w tej szkole trwała sześć lat. Po jej ukończeniu Karolina uczęszczała ponadto do tzw. klasy uzupełniającej, gdzie lekcje odbywały się trzy razy w tygodniu. W roku 1912 zmieniono stopień organizacyjny szkoły na szkołę dwuklasową przydzielając dodatkową siłę nauczycielską. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zachowała się fotografia, z tamtego czasu, uczniów Wał-Rudzkiej szkoły, wraz z kierownikiem szkoły Franciszkiem Stawarzem, katechetą księdzem Kołodziejem oraz nauczycielką Pauliną Rasińską. Na zdjęciu widać Karolinę stojącą za kierownikiem, częściowo zasłoniętą. Rysy twarzy ma wyraziste, twarz harmonijną, raczej podłużną, czoło wysokie, włosy bujne, zaczesane gładko do tyłu. Współcześni jej świadkowie uzupełniają ten obraz informacją, że włosy jej miały odcień kasztanowy, jakby nieco rudy; twarz miła i pociągająca, znaczona była tu i ówdzie plamkami piegów. Wzrostem i budową fizyczną Karolina przewyższała rówieśniczki. Miejsce, w którym Karolina pozowała do fotografii nie było przypadkowe, obok kierownika stanąć mogła tylko prymuska szkoły, a taką była właśnie Karolina. Uczyła się bardzo pilnie, była pracowita i zdolna, w szkole otrzymywała najlepsze stopnie: zachowanie – chwalebne, pilność- wytrwała, postęp- bardzo dobry, zewnętrzny porządek i ćwiczenia pisemne – bardzo staranny. Szkoły ludowe w autonomii galicyjskiej, chociaż funkcjonowały w państwie zaborczym uczyły umiłowania ziemi ojczystej, języka ojczystego oraz tradycji. Były w dużym stopniu ukierunkowane na wychowanie religijne. Jeśli zaglądniemy do podręczników, z których uczyła się Karolina, zobaczymy, że obok Hymnu ludu zaczynającego się od słów „Boże wspieraj, Boże ochroń / Nam Cesarza i nasz kraj”, który był jawnym elementem indoktrynacji habsburskiej, znajduje się wiele wierszy i czytanek mówiące w prosty sposób o wartościach podstawowych, jakim są miłość do Boga, szacunek dla ludzi i umiłowanie ojczystej ziemi. Takim wierszem był zapewne utwór Władysława Bełzy „Ziemia rodzinna”, który w prostych rymach ujmuje wszystko to, co dziś nazwalibyśmy umiłowaniem naszej małej ojczyzny:
„Całem mem sercem, duszą dziecinną
Kocham tę świętą ziemię rodzinną,
Kocham te łany, kłosem szumiące
Kocham te sady, kwiaty na łące;
Kocham skowronka co wszystkich ludzi
Równo ze świtem do pracy budzi…”.
W podręczniku, z którego korzystała Karolina znajdujemy wiele tekstów odnoszących się do najdawniejszej historii Polski jak i czytanki zawierające przesłanie moralne. Szkoła była dla Karoliny czymś ogromnie ważnym. Lubiła szkołę i wszystko to, czego dowiedziała się w szkole traktowała bardzo poważnie. Karolina była osobą bardzo wrażliwą na piękno zarówno otaczającego ją świata przyrody jak i na piękno języka ojczystego. Literatura po którą sięgała Karolina i która kształtowała jej wrażliwość nie ograniczała się bynajmniej do szkolnych podręczników. Gdy tylko nauczyła się płynnie czytać, korzystała z biblioteki, jaką posiadał w domu jej wuj Franciszek Borzęcki. Książką, która obok Pisma Świętego była dla Karoliny najważniejszą lekturą były Żywoty Świętych Starego i Nowego Zakonu pióra księdza Piotra Skargi. To była literatura najwyższego formatu, napisana piękną polszczyzną przez słynnego kaznodzieję. Czterotomowa księga przedstawiała historię życia wielkich postaci Kościoła „na każdy dzień przez cały rok”. Karolina czytała Żywoty Świętych wielokrotnie, często na głos dla młodych i starszych osób, które na głośne czytanie specjalnie przychodzili do jej wuja Franciszka Borzęckiego. Wzór życia świętych dziewic Kościoła zapewne odcisnął się wyraźnie w sercu Karoliny i pozostał nie bez znaczenia w chwili największej próby, gdy przyszło jej złożyć ofiarę z własnego życia. Karolina znała bardzo dobrze Pismo Święte oraz prawdy wiary zawarte w katechizmie, na lekcjach religii nie miała równych sobie. Wiedząc o tym jej katecheci powierzali jej odpowiedzialne zadanie nauczania religii dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Latem, gdy rodzice zajęci byli pracami polowymi, małymi dziećmi nie miał się kto zająć. Starsze zazwyczaj szły z rodzicami do pracy w polu lub wykonywały domowe prace, maluchy pozostawały często bez opieki. Właśnie dla tych dzieci Karolina prowadziła lekcję katechezy „pod gruszą”. Za domem Kózków rosła polna grusza, pod tym drzewem, które liczy obecnie ponad 200 lat nauczała Karolina. Doświadczyła, zatem Karolina szkoły nie tylko z pozycji ucznia, ale również z pozycji kogoś, kto przekazuje wiedzę, czyli nauczyciela.
W codziennym trudzie – dzień powszedni i dni świąteczne w rodzinie Karoliny
Na wsi z dawien dawna zmieniające się pory roku i cykle wegetacji uprawianych roślin dyktowały tempo życia. Dni powszednie u Kózków, podobnie jak w zdecydowanej większości rodzin chłopskich, były zawsze prawie takie same. Rodzice wstawali zazwyczaj bardzo wcześnie, o godz. 400, dzieci o godzinę później, około 500. Porą zimową, gdy pracy było mniej wszyscy spali około godziny dłużej. Prace domowe zaczynano od „oporządzenia” zwierząt, potem było mielenie ziarna w żarnach, rżnięcie sieczki i tym podobne prace, przy których zazwyczaj śpiewano Godzinki. Dzieci budziły się w czasie tego śpiewu, myły się i ubierały. Następnie cała rodzina odmawiała pacierz przed obrazem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Po wspólnej modlitwie zasiadano do śniadania.
Na śniadanie jedzono zazwyczaj barszcz lub żur z chlebem, na obiad ziemniaki z kapustą, potrawy mączne – kluski, pierogi najczęściej z serem lub owocami. Bardzo często jedzono różnego rodzaju kaszę lub pęcak. Na kolację spożywano wszystko to co zostało z obiadu oraz jakąś dodatkową polewkę. Mięso jadano jedynie „od święta”, przeważnie był to drób. Trochę częściej jedzono nabiał, chociaż część wyprodukowanych w gospodarstwie produktów żywnościowych takich jak jaja, ser, śmietana trzeba było sprzedać na jarmarku, aby kupić sól i naftę – dwa najpotrzebniejsze produkty. Dzięki matce Karoliny, która pochodziła z kmiecej rodziny, posiłki, choć skromne, przygotowywane były z dużą starannością. Zjadano wszystko, co było podane na stół. Podczas posiłku zachowywano powagę. Jedzenie, mawiano wówczas, jest jak modlitwa i rzeczywiście celebrowano każdy nawet bardzo skromny posiłek. Po skończonym posiłku odmawiano krótką modlitwę i dopiero po tym można było odejść od stołu. Po śniadaniu rozchodzono się do zajęć: do szkoły, do gospodarstwa, „na pańskie”. Południową porą cała rodzina odmawiała „Anioł Pański” i zasiadała do wspólnego obiadu. Po obiedzie znów wszyscy powracali do pracy. Kolację spożywano zazwyczaj o zmierzchu. Na „wielkim dniu”, gdy pracowano ciężko spożywano jeszcze jeden posiłek tzw. juzynę, czyli dzisiejszy podwieczorek. Jadano ziemniaki pozostałe z obiadu i kwaśne mleko, kasze na mleku, polewki z ziemniakami albo chlebem. Przed kolacją odmawiano „Anioł Pański” i śpiewano „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Do tej wieczornej pieśni szczególnie przywiązany był ojciec – mawiał, że po jej odśpiewaniu czuje się, jak gdyby już był syty. Modlitwę przy posiłku odmawiał ojciec, a pod jego nieobecność matka. Kiedy obydwoje byli poza domem, modlitwom przewodniczyła Karolina. Modlitwy poranne i wieczorne prowadziła zawsze matka. Niedzielę i święta obchodzono szczególnie uroczyście. Nie wolno było wykonywać żadnych zbędnych prac – w sobotę czyszczono buty, sprzątano gospodarskie obejście, przystrajano kwiatami obrazy. Przez większą cześć swojego życia Karolina chodziła do kościoła w Radłowie, dopiero w ostatnim roku uczestniczyła w nabożeństwach w nowo wybudowanej świątyni w Zabawie. Do kościoła starano się wychodzić trochę wcześniej, tak, aby zdążyć na odmawianie różańca, które odbywało się zawsze przed sumą. W tamtym czasie ksiądz mógł odprawić tylko jedną Mszę świętą w ciągu dnia, stąd też w zabawskim kościele jedyną mszą niedzielna była suma o godzinie 1000, w Radłowie natomiast było odprawianych zawsze kilka mszy. W dzieciństwie Karolina chodziła do Kościoła tylko z rodzicami, gdy była nieco starsza starała się być jak najczęściej w kościele, także w dni powszednie. W okresie Wielkiego Postu po sumie rozpoczynała się Droga Krzyżowa, a po niej Gorzkie Żale. Karolina bardzo głęboko przeżywała wielkopostne nabożeństwa i zazwyczaj zostawała jeszcze w kościele na prywatną modlitwę i adorację. Po powrocie z kościoła i obiedzie większość członków rodziny udawała się na nieszpory, pozostali śpiewali nieszpory w domu. W niedzielne popołudnia w domu Kózków zbierali się chętnie sąsiedzi na głośne czytanie książek i czasopism, na śpiewanie pieśni i wspólną modlitwę, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia – przy jedynej w przysiółku szopce. Z tego powodu dom Kózków otrzymał trochę żartobliwą, ale jakże wiele mówiącą nazwę „Betlejemki” albo „Jerozolimki”. Karolina miała piękny i silny głos i to ona najczęściej prowadziła modlitwy, czytania i śpiew pieśni religijnych. Mimo obiektywnie trudnych warunków życia włościan galicyjskich w tamtych czasach, życie na wsi nie było pozbawione uroku. Chłopi wiele prac wykonywali wspólnie, być może dlatego żyli bardziej wspólnotowo i byli wobec siebie bardziej życzliwi niż dzisiejsi mieszkańcy wsi.
Bardzo poważnie i odpowiedzialnie traktowali wszystko to, co związane było z życiem duchowym, religijnym. Wszystko to czym żyli i co robili odnosili do Boga. Dla przykładu. Nie pytano „gdzie idziesz?”, ale „gdzie Bóg cię prowadzi”? Gdy mówiono o czymś, co miało nastąpić w przyszłości zawsze dodawano zdanie: Jak Bóg da doczekać. Na pytanie kto naprawił ten wóz? Wieśniak odpowiadał: „Ja z Bożą pomocą” itp. Karolina wzrastała w bardzo religijnej atmosferze rodzinnego domu, swojej wioski i parafii, a z czasem sama tę atmosferę tworzyła.
W rówieśników gronie
Życie chłopów w galicyjskiej wsi na początku XX wieku, choć twarde i surowe miało przecież i swój niepowtarzalny urok. Niektórzy autorzy biografii Błogosławionej Karoliny koncentrują się głównie na przeróżnych niedostatkach jej życia. W ten sposób malują obraz młodej dziewczyny, która nie miała praktycznie żadnych perspektyw, prócz ciężkiej wręcz niewolniczej pracy na roli. Taki obraz bardzo jednostronny jest z gruntu rzeczy fałszywy. To prawda, że ludziom żyło się wtedy nieporównanie ciężej niż obecnie, ale życie zwłaszcza młodych ludzi było bardzo radosne. Ludzie żyli bardziej wspólnotowo niż dziś, odwiedzali się częściej, zwłaszcza w święta i niedziele. Młodzi i starsi lubili się bawić. Przy okazji uroczystości rodzinnych, takich jak wesela, chrzciny zapraszano także sąsiadów i znajomych. Uroczystości weselne trwały cały tydzień i posiadały piękną i bardzo rozbudowaną obrzędowość. Młodzi chłopcy i dziewczęta bawili się również na tzw. wyskubkach, czyli zabawach tanecznych kończących akcję skubania pierza. Na porządku dnia były różnego rodzaju psoty i figle. Karolina, jako dziecko, a potem dorastająca dziewczyna nie stroniła od towarzystwa. Miała kolegów i koleżanki, choć nie szukała rozrywek i swawoli. Była ułożona, bardzo pobożna, ale nie była spostrzegana przez rówieśników, jako ktoś zdziwaczały, żyjący we własnym wyimaginowanym świecie. Potwierdził to między innymi jeden z jej kolegów Franciszek Zaleśny takimi słowami: „Gdyśmy tam nieraz do nich do domu wieczorami zachodzili, to sama wyłączała się z towarzystwa, szła do swojej pracy – coś tam robiła, a nami się nie interesowała, nie włączała się do rozmowy, ale była przy tym naturalna, pogodna i wesoła. Nie słyszałem, aby wypowiadała kiedyś coś lekkomyślnego lub płochego”.
W podobnym duchu wypowiadał się o Karolinie ksiądz Władysław Mendrala: Żadnych dziwactw u niej nie było, ani o żadne dziwactwa nikt jej nie posądzał. Ogólnie cieszyła się uznaniem i poszanowaniem. Wskazywano ją, jako wzór do naśladowania dla innych dziewcząt. Ubierała się bardzo skromnie, ale zawsze czysto i schludnie. Gdy koleżanka, która wróciła z pracy zarobkowej w Niemczech, chciała podarować jej modną sukienkę to tego prezentu nie przyjęła, bowiem gdy sukienkę przymierzyła stwierdziła, że jest dla niej zbyt „strojna”. Ale gdy proboszcz Kmietowicz, wybrał ją do noszenia feretronu spośród wielu dziewcząt bardzo dużej w tym czasie radłowskiej parafii, potraktowała to, jako wielkie wyróżnienie. Wtedy uprosiła rodziców o zakup nowego pięknego stroju, białej bluzki, gorsetu i spódnicy. W stroju tym chodziła na ważniejsze uroczystości religijne i bardzo o niego dbała. Pragnęła, bardziej niż ludziom, podobać się Panu Bogu i Matce Najświętszej. Nie była zainteresowana nawiązywaniem relacji z chłopcami w aspekcie uczuciowym i choć miała kolegów nigdy z nimi nie flirtowała. Była w tym wymiarze bardzo czytelna i mimo tego, iż się chłopcom podobała, jako dziewczyna, a nawet niektórym imponowała swoją skromnością, żaden z nich nie ośmielił się przekroczyć granicy, jaką w wzajemnych relacjach wyznaczyła. Nie planowała zakładać rodziny, chciała życie poświecić Panu Bogu i pozostać czystą przez całe życie. Nic nie wiadomo o tym, aby chciała wstąpić do jakiegoś zgromadzenia zakonnego i wieść życie konsekrowane. Gdyby tak było z pewnością powiedziałaby komuś z bliskich o tym. Nie zamierzała opuszczać rodzinnych stron, odrzuciła możliwość wyjazdu za granice w celach zarobkowych. Była bardzo przywiązana do rodzinnej ziemi, do wioski, parafii, tu chciała żyć i pracować. Była bardzo aktywna zwłaszcza w dziełach ewangelizacyjnych nakreślonych przez księdza Władysława Mendralę. Należała do wielu wspólnot modlitewnych i apostolskich.
Wszystko to wymagało od niej umiejętności pracowania w zespole – w mniejszej lub bardziej licznej grupie ludzi. Miała silną osobowość, nie ulegała wpływom innych, to ona raczej wyznaczała charakter relacji między rówieśnikami i młodszymi od siebie dziećmi. Prowadząc katechezy pod gruszą dla dzieci ze swojej wioski, potrafiła je nie tylko zdyscyplinować, ale i zachęcić do udziału w prowadzonych przez siebie zajęciach. Zawsze, gdy mówiła o Bogu lub o sprawach związanych z wiarą zachowywała powagę i takiej samej powagi oczekiwała od swoich słuchaczy, niezależnie czy były to małe dzieci, jej rówieśnicy, czy też osoby dorosłe. Tu w tym środowisku czuła się dobrze, nie miała wielkiego apetytu na życie, wygórowanych ambicji czy też nierealnych marzeń. Z wielu świadectw złożonych przez rówieśników Karoliny Kózkówny na potrzeby procesu beatyfikacyjnego wyłania się portret dziewczyny o bardzo bogatym życiu wewnętrznym, ale trzeźwo myślącej, otwartej na drugiego człowieka. Jej śmierć męczeńska, a potem proces beatyfikacyjny sprawił, że jej zwykłe życie, na pozór szare i monotonne, mogło zostać ukazane w blasku chwały, jako wzrastanie ku świętości.
Wuj Franciszek
Na formację duchową Karoliny wielki wpływ wywarł jej wuj, Franciszek Borzęcki. Był on człowiekiem niepospolitym, którego Pan Bóg doświadczył cierpieniem, zapewne po to, aby poprzez to doświadczenie ubogacić życie nadprzyrodzone swojej siostrzenicy Karoliny. Franciszek Borzęcki urodził się 3 stycznia 1874 roku, jako czwarte z kolei dziecko Tomasza i Teresy Borzęckich. Był, więc młodszym bratem Marii – matki Karoliny. Od dziecka bardzo uzdolniony, spokojny i pracowity zwrócił na siebie uwagę księdza proboszcza Antoniego Kmietowicza, który zachęcał rodziców, aby posłali go do szkół. Ojciec Franciszka był światłym chłopem, sam potrafił czytać i w swoim domu miał wiele książek, co na owe czasy było rzeczą niezwykłą. Chciał kształcić syna, posłał go więc do szkoły parafialnej w Radłowie, niestety przedwczesna śmierć ojca uniemożliwiła Franciszkowi dalszą edukację. Gdy w 1887 roku umiera Tomasz, Franciszek ma zaledwie 13 lat. Mimo tak młodego wieku jako najstarszy syn przejmuje obowiązki gospodarza. Musi orać, siać, bronować, doglądać zwierząt, a przede wszystkim troszczyć się, aby prace zostały wykonane w stosownym czasie. Podczas jednej z prac polowych zostaje stratowany przez spłoszone konie. W wyniku doznanego urazu popada w chorobę – cierpi na epilepsję. Mimo to nie poddaje się złym przeciwnościom losu. Jest otwarty na innych, służy sąsiadom radą i pomocą, przez co zyskuje sobie we wsi szacunek.
Angażuje się bardzo w życie społeczne i religijne w swojej parafii. W wieku 29 lat żeni się. Po upływie roku od zawarcia związku małżeńskiego spada na niego straszliwy cios- umiera mu żona wraz z nowo narodzonym synkiem Tomaszem. Trudno mu się pogodzić z tą stratą, ale nie załamuje się. Nadal jest otwarty na innych i jeszcze mocniej angażuje się w życie duchowe parafii. Pragnąć założyć rodzinę żeni się po raz drugi, niestety i tym razem doświadcza ogromnego bólu z powodu straty najbliższych. Spośród sześciorga dzieci, jakie rodzi mu druga żona przy życiu zostaje tylko jeden syn Józef, pozostałe dzieci umierają. Choć w tamtych czasach śmiertelność noworodków była zjawiskiem dość powszechnym, to nie trudno zauważyć, że w przypadku Franciszka śmierci tych było zdecydowanie za dużo. Franciszek mieszkał po sąsiedzku z rodziną Kózków. Spośród licznego potomstwa swojej siostry Marii, Franciszek
w szczególny sposób upodobał sobie Karolinę, która w swoim wujku szybko dostrzegła bratnią duszę. Od wczesnego dzieciństwa Karolina przylgnęła do Franciszka – łączył ich podobny rodzaj wrażliwości na drugiego człowieka oraz bogata duchowość. Franciszek Borzęcki posiadał w swoim domu pokaźna bibliotekę. Księgozbiór odziedziczony po swoim ojcu Tomaszu uzupełniał o nowe pozycje, prenumerował różne czasopisma religijne. Z czasem, gdy Karolina była starszą dziewczyną przychodziła do wujka Franciszka, aby poczytać lub wypożyczyć do poczytania książki. Spośród książek wujka Franciszka szczególne upodobała sobie Karolina Żywoty Świętych księdza Piotra Skargi. Czytała je wielokrotnie stąd też w zajmujący sposób potrafiła je opowiadać innym. Na przełomie XIX i XX wieku znacznie wzrosła świadomość patriotyczna i obywatelska ludność wiejskiej. Ludzie na wsi spragnieni byli wiedzy, w każdym wymiarze. Franciszek w swoim domu zorganizował coś na wzór świetlicy lub czytelni. Ludzie przychodzili tam, aby się nie tylko ze sobą spotkać i porozmawiać, ale również by dowiedzieć się czegoś nowego. Franciszek prenumerował czasopisma takie jak: Tygodnik Lud Katolicki, Głosy katolickie i Posłaniec Serca Jezusowego. Z lektury tej prasy można było nie tylko poszerzyć swoją wiedzę religijną, ale zaczerpnąć interesujące informacje z zakresu rolnictwa, weterynarii oraz dowiedzieć się o bieżących wydarzeniach w kraju i na świecie Spotykano się również u Franciszka, a może przede wszystkim, po to, aby się wspólnie pomodlić, wymienić tajemnice różańca, pośpiewać pieśni religijne. Ponieważ Karolina bardzo pięknie czytała, miała dobrą dykcję i silny głos, bardzo często posyłano po nią, aby czytała na głos nie tylko urywki Pisma Świętego, ale również czasopisma i książki. Z czasem, można powiedzieć, stała się etatową „świetlicową”. Franciszek Borzęcki angażował się bardzo w życie religijne radłowskiej parafii – szerzył nabożeństwo do Serca Pana Jezusa, prowadził procesje w Dni Krzyżowe oraz pogrzeby do Radłowa. Za zgodą radłowskiego proboszcza księdza Kmietowicza przewodniczył nabożeństwom majowym i październikowym. Wygłaszał nawet okolicznościowe przemówienia. Gdy społeczność lokalna podjęła trud budowy nowego kościoła w Zabawie pomagał w pracach oraz wspierał to dzieło materialnie. Ufundował między innymi feretron Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej do noszenie przez Róże dziewcząt. Franciszek ciężko przeżył tragiczną śmierć swojej siostrzenicy Karoliny, bowiem był bardzo z nią emocjonalnie związany. Niespełna rok po jej śmierci, a dokładnie 1 lipca 1915 roku, umiera w drodze do kościoła. Pochowany został w habicie III zakonu Świętego Franciszka, jako czciciel i naśladowca swojego wielkiego patrona z Asyżu.
Czcicielka Maryi
Karolina Kózkówna w sposób szczególny czciła Maryję – Matkę Jezusa. Kiedyś nawet wyznała, że chciałaby być podobna do Maryi; nie tylko w wymiarze duchowym, ale nawet w wyglądzie zewnętrznym. Mieć tak samo uczesane włosy jak Matka Boska na obrazku. Ten kult Maryi przejawiał się w różny sposób. Przede wszystkim przez modlitwę. Proste słowa codziennego pacierza: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna” – kształtowały jej duchowość od najmłodszych lat. Gdy była starsza nie tylko regularnie odmawiała pacierz rano i wieczorem, a w południe Anioł Pański, ale modliła się słowami Pozdrowienia Anielskiego przy każdej nadarzające się okazji. Razu pewnego, gdy jechała furmanką z rodzicami matka zauważyła że Karolina porusza wargami. Zapytała ją, „co robi?”. Na to pytanie Karolina odrzekła: „Mamusiu odmawiam Zdrowaś Maryjo, no, bo jak to mówię, czuję jakąś dziwną radość w sercu”. W domu Kózków na ścianie wisiały trzy Maryjne obrazy, wizerunek Matki Bożej na tych obrazach Karolina kontemplowała każdego dnia. Pierwszy z tych obrazów przedstawiał wizerunek Matki Boskiej Bolesnej. Była to kopia, wykonana metodą oleodruku, szesnastowiecznego obrazu z kościoła Franciszkanów w Krakowie, który jest szerzej znany, jako obraz „Smętnej Dobrodziejki Krakowa”. Maryja na tym obrazie ukazana została w geście modlitewnym, jej twarz wyraża uczucie głębokiego bólu i współcierpienia z Jezusem. Cierpienie Maryi podkreśla ekspresyjna poza oraz łzy na policzkach, a także grymas bólu na ustach. Serce cierpiącej Matki Chrystusa przeszywa miecz boleści. Drugi ważny obraz wiszący w chacie Kózków to obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. To właśnie na niego spojrzała Karolina, gdy wychodziła z domu po raz ostatni na swoją drogę męczeństwa. Na obrazie tym Maryja trzyma na ręku małego Jezusa. Jej spojrzenie charakteryzuje czuły smutek, ale Maryja nie patrzy na swojego Syna, lecz wydaje się przemawiać do patrzącego na obraz.
I jeszcze jeden mały obrazek w kształcie elipsy kupiony przez Karolinę na odpuście i powieszony przez nią nad swoim łóżkiem, tuż pod obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Przedstawiał on Maryję pełną spokoju i zadumy. Głowa Maryi nakryta jest białym welonem, spod którego wychodzą gładko uczesane włosy rozchodzące się w dwa warkocze. W lewej ręce Matka Najświętsza trzyma lilię, a prawą wskazuje na otwarte serce. Z serca przebitego mieczem, otoczonego girlandą róż wyrastają dwie lilie.
Zapewne o tym obrazku myślała Karolina, gdy wyznała z dziecięcą szczerością, że chciałaby być podobna do Maryi. Innym miejscem, gdzie często Karolina „spotykała się” z Maryją i gdzie również w zamyśleniu modlitewnym kontemplowała jej wizerunek, były przydrożne kapliczki. Na Śmietanie, przysiółku, w którym urodziła się i mieszkała Karolina stała kamienna figura Matki Bożej z Dzieciątkiem ustawiona na wysokim postumencie. Oryginalna rzeźba wykonana przez Jana Martyńskiego z Borzęcina a ufundowana przez Pawła i Mariannę Dąbrowskich nazywana była przez miejscowych Matką Boską Śmietańską. Tą kapliczką opiekowała się Karolina, dbała o jej wystrój, przynosiła świeże kwiaty. Przy tej kapliczce „śpiewała wraz z innymi „Majówki” tu się często modliła prywatnie. Wiarygodne świadectwa mówią o tym, że w drodze do kościoła w Radłowie Karolina często modliła się przy nieistniejącej już kapliczce na Woli Radłowskiej, która stała w tym miejscu gdzie teraz znajduje się kościół pod wezwaniem Błogosławionej Karoliny. Najpełniej jednak cześć Maryi oddawała Karolina podczas nabożeństw i uroczystości religijnych w okolicznych sanktuariach. Kilkakrotnie w ciągu swojego życia pielgrzymowała do Tuchowa i do Odporyszowa, by tam modlić się przed słynącymi z łask obrazami Maryi.
Oddawała również cześć Maryi w swoim parafialnym kościele, najpierw w Radłowie, a w ostatnim roku swojego życia w nowo wybudowanej świątyni w Zabawie. Swoją więź z Maryją pogłębiała przez przynależność do Arcybractwa Różańcowego i Apostolstwa Modlitwy. Wyruszając z domu po raz ostatni zabrała ze sobą postać Maryi ukrytą w wizerunku Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Zapewne Maryja przez cały czas wspierała Karolinę w jej samotnej walce w obronie czci i honoru.
Budowa Świątyni
Błogosławiona Karolina przez większą część swojego życia chodziła do kościoła w Radłowie, gdzie została ochrzczona i gdzie przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Dopiero w ostatnim roku swojego życia chodziła do nowo wybudowanej świątyni w Zabawie, gdzie na pół roku przed swoją męczeńską śmiercią, przyjęła sakrament Bierzmowania. Tam też wraz z księdzem Mendralą rozpoczęła dzieło budowy wspólnoty parafialnej. W sierpniu 1913 roku biskup Leon Wałęga zamianował trzecim wikarym radłowskim ks. Mendralę, dotychczasowego wikarego w Tuchowie, z poleceniem, by obsługiwał kościoły w Zabawie i Zdrochcu. Tym samym postawił przed młodym kapłanem bardzo trudne zadanie, nie tylko dokończenia budowy kościoła w sensie materialnej, ale zbudowania Kościoła, jako wspólnoty ludzi wierzących. W wypełnieniu tej misji ksiądz Mendrala znalazł wspaniałego sojusznika w osobie młodej dziewczyny Karoliny Kózkówny z Wał- Rudy.
Ksiądz Władysław Mendrala
Władysław Mendrala był świadom, że istotą Kościoła nie są mury i bogaty wystrój, ale świętość. I chociaż być może zabrzmi to górnolotnie, ksiądz Mendrala pragnął świętości powierzonych mu owiec. Z wielkim zapałem przystąpił do organizowania grup parafialnych. Były to: Apostolstwo Modlitwy, Bractwo Wstrzemięźliwości, Żywy Różaniec itp. We wszystkich jedną z pierwszych zapisanych osób była Karolina Kózkówna z Wał- Rudy. Ksiądz Władysław Mendrala, jako świadek w procesie beatyfikacyjnym zeznał, że Karolina była mu prawą ręką w organizowaniu życia parafialnego. Znał dobrze duchowość Karoliny, był wszakże jej spowiednikiem, można powiedzieć, iż ta młoda skromna dziewczyna urzekła go swoją duchowością. Gdy dowiedział się o jej śmierci, był pierwszym, który nie miał żadnej wątpliwość, co do tego, że Karolina zasługuje na chwałę ołtarza. Dlatego starannie zadbał o zabezpieczenie dowodów w sprawie okoliczności śmierci Karoliny, co później bardzo ułatwiło proces beatyfikacyjny. Posługę w Zabawie pełnił ksiądz Władysław Mendrala do roku 1932, kiedy to został proboszczem w Szczepanowie. Za swoją działalność duszpasterską otrzymał godność kanonika honorowego kapituły katedralnej. Zmarł 16 kwietnia 1970 roku. W pamięci potomnych został, jako pierwszy wielki czciciel i orędownik wyniesienia Karoliny do chwały ołtarza.
W przededniu Wielkiej Wojny
Jak pisze ksiądz Franciszek Sitko – wojna światowa wybuchła dość niespodziewanie. Od końcowych dni lipca 1914 roku większa część Europy stała pod znakiem gorączkowych przygotowań do czegoś, o czym wszyscy mówili i myśleli, a czego nikt naprawdę nie umiał sobie dokładnie wyobrazić. Już dnia 30 lipca, a może i wcześniej, na murach miast i na chatach wiejskich pojawiły się „obwieszczenia”, głoszące, że „Jego C. i K. Apostolska Mość raczył nakazać ogólna mobilizację”. Na wielu młodych ludzi i na ich rodziny padł blady strach, bowiem oznaczało to przymus wyruszenia na wojenną poniewierkę. Z Radłowa i okolicznych wiosek zmobilizowano wielu młodych mężczyzn. Zapisane słowa w kronice parafialnej pobliskiego kościoła w Zdrochcu oddają wiernie dramaturgię tamtych chwil: „Zebrali się 1-go sierpnia w swym kościele. Przystąpili do sakramentu pokuty, by pojednać się z Bogiem; kiedy ksiądz Suwada Karol udzielił im Komunii Świętej, rozległ się płacz w kościele, płacz ojców matek żon i dzieci. I przystępowali i pożywali Ciało Pańskie ku posileniu duszy; łzy płynęły im po twarzy, bo nie jeden po raz ostatni widział swój kościół, po raz ostatni był ze swymi.”
Dalsze wypadki potoczyły się już z szybkością lawiny. Odpowiedzią na powszechną mobilizację Austrii była mobilizacja w Rosji. Wieczorem, dnia 1 sierpnia Niemcy wypowiadają wojnę Rosji, sprowokowane rzekomo przez rosyjską mobilizację, 2-go sierpnia Niemcy wypowiadają wojnę Francji i natychmiast 3-go sierpnia wkraczają do Belgii. Wreszcie Anglia porzuca swą pozycję wyczekującą i wypowiada 4-go sierpnia wojnę Niemcom.
Ogólne poruszenie zapanowało między rodakami w kraju, a nawet za granicą. Tworzą się legiony. Dnia 6 sierpnia 1914 roku pierwsza kompania Legionów z Józefem Piłsudskim na czele wyrusza z Krakowa i pod Krzeszowicami przekracza dawna granicę austriacko – rosyjską. Dnia 16 sierpnia 1914 roku powstaje w Krakowie Naczelny Komitet Narodowy, jako polityczna reprezentacja Polski w stosunku do Austrii. Taki był początek wojennej zawieruchy, która zgładziła miliony istnień ludzkich, pociągnęła za sobą miliardowe straty i jak huragan potworny przewaliła się po wielu krajach, pozostawiając ruiny, zgliszcza, płacz i nędzę. Wszystkie te wydarzenia były żywo komentowane w domu Kózków i Borzęckich. Mieszkańcy przysiółka Śmietana coraz częstej przychodzili do Franciszka Borzęckiego lub do domu Kózków prosząc, aby Karolina czytała im na głos prenumerowane przez jej matkę i wuja czasopisma, które sporo miejsca poświęcały bieżącym wydarzeniom politycznym. Galicyjscy chłopi w znacznym stopniu identyfikowali się z państwem, w którym żyli. Nadal w umysłach ich był zakodowany mit dobrego cesarza, obrońcy chłopów, który ich dziadów wyzwolił z jarzma pańszczyzny i dał ziemię na własność. W armii austriackiej służyli ich synowie nic więc dziwnego, że z dumą przyjmowali wiadomości o pierwszych sukcesach na froncie wschodnim. Niestety po pierwszych zwycięstwach wojsk austrowęgierskich przyszły i smutne wieści. Rosyjski „walec parowy” parł na zachód, Rosjanie zdobyli Lwów, oblegli twierdzę Przemyśl i ruszyli na Kraków. Odwrót wojsk austriackich, których straty na tym froncie sięgały 300 tysięcy ludzi, odbywał się w zawrotnym tempie. W kierunku na Tarnów prowadziła natarcie 3 Armia rosyjska dowodzona przez generała Radkę-Dymitriewa – Bułgara w służbie rosyjskiej. W jej skład wchodziło 9 dywizji piechoty i 4 dywizje kawalerii. Naoczny świadek tamtych dni ksiądz Jan Czuj w swym pamiętniku zanotował: „Kto przeżył pierwsze dni listopada 1914 roku, ten ich nie zapomni do śmierci. Z każdym dniem, w miarę cofania się armii austriackiej, wzrasta przekonanie, iż wnet Moskale przyjdą, a poprzedzają ich wieści straszne o rabunkach i okrucieństwach, jakich się mają dopuszczać na opuszczonej i bezbronnej ludności”. W dniu 10 listopada 1914 roku o godz. 17 wkroczyły do Tarnowa pierwsze pododdziały Czerkiesów dowodzone przez rotmistrza Karakułowa. Dzień później do Tarnowa wkroczyły oddziały regularnej armii rosyjskiej. Na mieszkańców radłowskiej parafii padł blady strach. „Co my biedni poczniemy – mówili wieśniacy – gdzie schowamy nasze żony i dzieci, bo podobno wszystkie dzieci mordują, a kobiety gwałcą”. Kilka dni później 14 listopada pierwszy oddział kozaków wkroczył do Radłowa. Najbardziej obawiano się właśnie kozaków, bowiem oni cieszyli się najgorszą opinią. „Jak żarłoczna szarańcza spadła ćma kozacka na przedmieścia Tarnowa i okoliczne wioski” – pisał ksiądz Czuj. „Kobiety i dziewczęta wiejskie narażone były przez cały czas najazdu moskiewskiego na wiele niebezpieczeństw, ale najwięcej w samych początkach, kiedy kozacy rozpoczęli grasować. Chroniły się po obcych domach, gdzie było więcej ludzi, uciekały do miasta, kryły się po piwnicach – w razie napaści stawiały opór, godny świętych dziewic i matron z pierwszych wieków Kościoła. Tysiące było takich, które gotowe były narazić się na wszystko, nawet i na śmierć, byle tylko nie obrazić Pana Boga, nie splamić swej duszy”. Słowa te można w pełni odnieść do losu, jaki spotkał Karolinę Kózkównę z Wał-Rudy.
Wojna
Nagły odwrót wojsk austriackich w kierunku Krakowa w początkowych dniach listopada 1914 roku był dla mieszkańców Wał-Rudy sygnałem, że zbliża się front rosyjski. Powiało grozą. Dnia 11-go listopada wycofujący się Austriacy podpalili most na Dunajcu w Biskupicach Radłowskich, który palił się całą noc, złowieszczo rozświetlając całą okolicę. Trzy dni później 14 listopada w sobotę do Radłowa dotarł pierwszy podjazd kozaków. Kozacy czuli się bezkarnie, w pierwszej kolejności rozbili żydowskie sklepy w poszukiwaniu towarów, a zwłaszcza alkoholu, w dalszej kolejności zaś terroryzowali miejscową ludność. Hiobowe wieści o wkroczeniu Rosjan szybko dotarły do Zabawy i Wał-Rudy. Ludzi bali się o dobytek i o swoje życie. Wszystkie cenniejsze rzeczy, starano się ukryć, ale wszystkiego ukryć się nie dało, szukano więc pociechy w modlitwie i powierzano się Bożej opiece. W domu rodzinnym Karoliny Kózki nie było paniki, choć w zachowaniu domowników wyczuć można było niepokój. Dnia 13-go listopada Karolina rozpoczęła nowennę ku czci Świętego Stanisława Kostki i codziennie chodziła z matką do kościoła w Zabawie. Chociaż Karolina była w stanie łaski uświęcającej postanowiła 16-go listopada, na dwa dni przed swoją śmiercią, pójść do spowiedzi. Jak zapamiętano spowiadała się długo i bardzo żarliwe modliła się przed i po spowiedzi, przeczuwając jak gdyby, że po raz ostatni przystępuje do sakramentu pojednania. Dnia 17-go listopada w Zabawie i Wał-Rudzie pojawiła się większa ilość wojska rosyjskiego. Wojsko rosyjskie maszerowało na Kraków. Przez cały dzień i przez całą noc maszerowały poszczególne kompania w odstępach kilkudziesięciu metrów. W długich i grubych płaszczach, w ciężkich butach, z długimi karabinami, wspartymi na ramionach, szli niezgrabnie po błocie. O regularnym marszu nie było mowy, bo zresztą byli zmęczeni długą drogą. Po wsi wałęsali się różni żołnierze maruderzy. Już 17 listopada do domu Kózków przyszedł taki jeden żołnierz. Karolina akurat szyła na maszynie, wtedy schowała się za piec a żołnierz wkrótce poszedł nic nie zabierając ani nikomu nie robiąc krzywdy.
Pamiętny dzień 18 listopada był drugim dniem pobytu wojsk w Wał-Rudzie. Rankiem tego dnia Karolina wyraziła pragnienie udania się do kościoła. „Chciałabym pójść do kościoła – mówiła matce – bo tak się dzisiaj czegoś boję”. Karolina chciała bardzo kontynuować rozpoczętą nowennę ku czci Świętego Stanisława Kostki, ale matka wiedziona też jakimiś niedobrymi przeczuciami stanowczo zabroniła jej pójścia do kościoła. Przekonywała córkę, że będzie bezpieczniejsza w domu, bo na drodze tyle wojska, a ona jest taka młoda, więc ją może ktoś zaczepić, a może i jakąś krzywdę zrobić. Postanowiła, że na nowennę pójdzie wraz z młodszą córką Teresą i na nic zdały się prośby, a nawet łzy Karoliny, matka w swoim postanowieniu pozostała niewzruszona. Niczego się nie bój – powiedziała na odchodne do córki. Nikt tu do ciebie nie przyjdzie, a nawet gdyby przyszedł jakiś żołnierz to dasz mu mleka i jajek, a poza tym jest w domu ojciec, więc nic ci tu nie grozi. Tak, więc gdy matka
z córką Teresą udały się do kościoła, Karolina pozostała w domu razem z ojcem, 7-letnią siostrą Rozalią i maleńkim braciszkiem Władysławem, w kołysce. W tym czasie 13-letni brat Karoliny Stanisław wyszedł do drogi, aby przyglądać się przemarszowi wojska, a siostra Katarzyna, która miała 9 lat, była na służbie. W pewnej chwili na podwórze zagrody Kózków wbiegła przerażona dziewczynka z sąsiedztwa, Marysia, i krzyknęła do stojącej w progu Karoliny, aby się szybko ukryła, bo chodzi po domach żołnierz i chciał ją uprowadzić. Poczym nie czekając na reakcję Karoliny wystraszona pobiegła do stodoły Franciszka Borzęckiego i zakopała się głęboko w słomie. Karolina jednak nie przeraziła się tych słów przestrogi i spokojnie poszła do swoich zająć. Około godziny 900 wtargnął do domu Kózków uzbrojony żołnierz rosyjski. Później okazało się, że był to ten sam, któremu kilka minut wcześniej szczęśliwie uciekła młodsza koleżanka Karoliny – 13 letnia Maria Gulik. Gdy wszedł, Karolina przygotowywała akurat śniadanie domownikom, ojciec zaś nosił ze stodoły paszę dla bydła. Uzbrojony żołnierz (uzbrojenie według relacji Jana Kózki i jego córki Rozalii składało się z przewieszonego przez ramię karabinu i czegoś w rodzaju szabli u boku), rozejrzawszy się wokoło, zapytał, gdzie są wojska austriackie, na co Karolina odpowiedziała, że nie wie i natychmiast poleciła młodszej siostrze przywołać ojca, który spiesznie przyszedł do mieszkania. Żołnierz powtórzył pytanie, ojciec trwożnie odpowiedział, że od wielu dni nie ma tu austriackiego wojska, że wycofało się na Kraków. Wtedy żołnierz ponownie wrzasnął na Karolinę powiedz, gdzie są Austriacy, na to Karolina spokojnie odrzekła, że skoro ojciec nie wie to skądże ona może wiedzieć. Aby udobruchać rozwścieczonego żołdaka, Jan Kózka usiłował jeszcze poczęstować go chlebem, masłem, śmietaną, ale żołdak odtrącił to wszystko. W tej samej chwili Karolina spróbowała wymknąć się z mieszkania. Żołnierz jednak zastawił wyjście, przytrzymując drzwi klamką. Chwyciwszy następnie Karolinę za rękę, kazał jej oraz ojcu ubierać się na drogę, mieli bowiem udać się rzekomo do komendanta. Karolina znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
W obronie czci i honoru
Rosyjski żołnierz pod pretekstem poszukiwania Austriaków chciał zwabić w ustronne miejsce jakąś młodą dziewczynę ze wsi po to, aby ją tam zniewolić. Karolina była jego przypadkową ofiarą. Gdy wtargnął do domu Kózków i zobaczył Karolinę miał już chytrze obmyślony plan. Chciał za wszelka cenę wyprowadzić Karolinę poza obręb zabudowań wiejskich, a ponieważ dziewczyna stawiała opór, dla uśpienia jej czujności zabrał też jej ojca. „Ładna jesteś, ty mi drogę pokażesz!” wycedził przez zęby, gdy przyglądał się dziewczynie.
Jan Kózka wylękniony próbował protestować, ale wywołało to tylko większą wściekłość żołnierza. Karolina, szarpnięta gwałtownie ku drzwiom, zaledwie miała czas po raz ostatni spojrzeć na obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, zarzucić na siebie kurtkę brata, zawiązać chusteczkę na głowę, na nogi ubrać drewniaki. Był wtedy chłodny, pochmurny poranek. Wilgotną ziemię zważył lekki mróz, pola były lekko poprószone śniegiem. Po wyjściu z domu, ojciec i Karolina skierowali się ku wsi, w nadziei, że w razie niebezpieczeństwa łatwiej tam będzie o ratunek. Żołnierz jednak rozkazał stanowczo: „Idziemy do lasu”. Pozostawiona w domu 9-letnia Rozalia wyszła na dwór, wołając z płaczem: „Tato wróć! Karolino wracaj!” Żołnierz odwrócił się i pogroził jej pięścią. Wkrótce po wejściu w las, napastnik przyłożył ojcu lufę karabinu do głowy, nakazując wrócić do domu. Ten jednak prosił usilnie, aby on sam mógł iść dalej, zaś Karolina mogła wrócić bezpiecznie do domu. Także Karolina prosiła: „Tato, nie odchodź”. Prośby na nic się jednak zdały i sterroryzowany ojciec, oszołomiony szybkością następujących po sobie wydarzeń, zawrócił, udając się do swego szwagra Macieja Głowy. Przyszedłszy tam zaledwie mógł wykrztusić, co się stało. Mówił nieskładnie: „W lesie… Karolina… żołnierz”. Po pewnym czasie wróciła z kościoła matka Karoliny, gdy dowiedziała się o uprowadzeniu córki zemdlała. Zbiegli się ludzie, aby ratować omdlałą Marię i pocieszyć pogrążonego w rozpaczy półprzytomnego ojca. Tymczasem Karolina pozostała sam na sam z uzbrojonym złoczyńcą, który przemocą prowadził ją w głąb lasu. Żołnierz przytrzymywał karabin na lewym ramieniu, prawą zaś ręką trzymał i popychał idącą. W pewnym jednak momencie dziewczyna wyrwała się i zaczęła uciekać. Całe to zdarzenie widziało dwóch przypadkowych świadków. Byli to starsi o rok od Karoliny jej koledzy – Franciszek Zaleśny i Franciszek Broda. Na prośbę swoich rodziców pilnowali głęboko w lesie ukryte przed Rosjanami konie. W pewnym momencie zdecydowali jednak, że wrócą na chwilę do wsi, aby sprawdzić, co się tam dzieje. W drodze powrotnej zobaczyli jak duktem leśnym szedł rosyjski żołnierz wraz z dziewczyną, która się przed nim broniła. Wtedy w lesie nie rozpoznali Karoliny, bowiem zdjęci strachem ukryli się głęboko w zaroślach. Dopiero, gdy wrócili do wsi i zobaczyli zbiegowisko ludzi skojarzyli fakty i wyznali, że widzieli szamocąca się z żołnierzem Karolinę. Na ratunek wtedy było już za późno. Dopóki był przy niej ojciec, Karolina, choć wylękniona, czuła się względnie bezpieczna. Lecz gdy została w lesie sam na sam z żołnierzem nie miała już żadnych złudzeń, wiedziała, co ją czeka, dlatego próbowała za wszelką cenę wyrwać się z rąk oprawcy. Po tym, co zaobserwowali po raz ostatni chłopcy dalszą sekwencję następujących po sobie zdarzeń odtworzyć można tylko na podstawie odkrytych i zabezpieczonych śladów zbrodni. Karolina próbowała się wyrwać z uścisków żołnierza, ale nie było to łatwe, bo ten nie spuszczał jej z oka. Jednak w pewnym momencie, gdy przechodzili obok głębokiego rowu, Karolina silnym szarpnięciem uwolniła się z rąk oprawcy, przeskoczyła rów i zaczęła uciekać przez gęstwinę. Znała dobrze ten teren, biegła, co sił w nogach w kierunku mokradeł. Miała nadzieję, że żołnierz w ciężkich butach w płaszczu i z karabinem jej nie dogoni, zanim wybiegnie z lasu na otwartą przestrzeń. Rzeczywiście początkowo Karolina zwiększyła dystans do goniącego ją żołnierza. Była silną, zdrową dziewczyną i potrafiła szybko biegać. Biegnąc przez gęstwinę leśną zgubiła po drodze buty oraz zrzuciła kurtkę brata, którą miała na sobie. Ale żołnierz nie dał za wygraną i cały czas bieg za nią, był z pewnością bardzo silnym sprawnym fizycznie mężczyzną, zaprawionym w boju. Najwidoczniej wpadł w wściekłość i za wszelka cenę chciał dopaść dziewczynę. Liczył na to, że Karolina opadnie zaraz z sił, ale się bardzo pomylił. Karolina biegła przez grząski teren, a on nie mógł jej dogonić. To go jeszcze bardziej rozjuszyło, wpadł w morderczy amok, w końcu po przebiegnięciu prawie kilometra dopadł Karolinę i ranił ją szablą. Po chwili zadał jej kolejne ciosy, w końcu dopadł ranioną Karolinę i poderżnął jej gardło. Ta rana była śmiertelna. Karolina po kilku, a może kilkunastu minutach umarła z upływu krwi. Morderca zapewne pospiesznie oddalił się z miejsca zbrodni, w obawie, że ktoś może poszukiwać uprowadzonej dziewczyny. Karolina konała samotnie.
Poszukiwanie uprowadzonej Karoliny
Poszukiwanie Karoliny rozpoczęto już w dniu jej porwania. Gdy matka Karoliny wróciła z kościoła i dowiedziała się o uprowadzeniu córki doznała tak ogromnego wstrząsu psychicznego, że zemdlała. Trzeba było ją w pierwszej kolejności ratować. W nie wiele lepszym stanie był ojciec Karoliny. Dopiero, gdy opadły pierwsze emocje, zaczęto działać racjonalnie. Rozpoczęto poszukiwania zaginionej dziewczyny w miejscu gdzie ją widziano po raz ostatni, czyli wzdłuż leśnej drogi. Niestety poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Wieść o uprowadzeniu Karoliny lotem błyskawicy rozniosła się po Śmietanie. Bliżsi i dalsi sąsiedzi Kózków, w pierwszej kolejności pomyśleli o własnych rodzinach, gdzie i jak ukryć młode dziewczyny i kobiety. Nikt specjalnie się nie kwapił przeczesywać cały las w poszukiwaniu zaginionej Karoliny. Trwała wojna i ludzie bali się przede wszystkim o swoje życie i o dobytek. Najbliższa rodzina Karoliny tj. ojciec, matka, rodzeństwo i wuj Franciszek nie za bardzo wiedzieli, co mają w tej sytuacji robić. Czkano, więc i modlono się o cud. Początkowo nie dopuszczali do siebie nawet myśli, że Karolinę może żołnierz zabić, raczej obawiano się jej pohańbienia. Liczono jednak na to, że Karolina wróci cała i zdrowa. Na każde skrzypniecie drzwi reagowano okrzykiem nadziei – Karolina wraca. Niestety minął cały dzień a potem noc i Karolina nie wracała, podobnie było następnego dnia. Dopiero na trzeci dzień, w sobotę 21 listopada wuj Karoliny Franciszek Borzęcki doniósł księdzu Mendrali, że trzy dni temu uprowadził z domu Karolinę Kózkownę rosyjski żołnierz. Wiadomość ta bardzo zmartwiła księdza, znał dobrze Karolinę i bardzo cenił sobie jej pomoc. Teraz nie miał wątpliwości, że Karolina potrzebuje pomocy z jego strony. Tego samego dnia przygotował stosowne pismo w języku rosyjskim skierowane do władz wojskowych carskiej armii. Nazajutrz była niedziela. Po odprawionej sumie, zawezwał do siebie matkę Karoliny, czyniąc jej wymówki, dlaczego natychmiast po zaginięciu córki nie przyszła z tą sprawą do niego. Następnie jeszcze raz wypytał się o wszystkie szczegóły, związane z uprowadzeniem Karoliny. Po czym udał się do Radłowa, najsamprzód do proboszcza Kmietowicza, któremu jako wikariusz bezpośrednio podlegał, a następnie do pałacu Dolańskich w Radłowie, gdzie stacjonował sztab wojsk rosyjskich. Tak się szczęśliwie złożyło, że najstarszym stopniem oficerem stacjonującego w Radłowie sztabu 21 korpusu 3 Rosyjskiej Armii, był Polak. Na dodatek był to kolega z czasów studiów młodego hrabiego Seweryna Dolańskiego. Mimo tego, że właśnie trwały gorączkowe przygotowania do wymarszu, pułkownik Januszewski uważnie wysłuchał skargi księdza Mendrali, po czym wydzielił oddział złożony z zaufanego oficera i pięciu Kozaków do odszukania zaginionej. Ponieważ poszukiwania w najbliższej okolicy nie dały żadnego rezultatu postanowiono udać się na drugą stronę lasu, gdzie jak przypuszczano rosyjski żołnierz uprowadził Karolinę. Oddział poszukiwawczy w towarzystwie Jana Kózki oraz trzech chłopców ze wsi udał się więc do Zaborowia, ale i tam nikt nic o zaginionej nie wiedział. Przez cały ten czas trwała wojna, „grzmiały rosyjskie armaty” wojska carskie parły na Kraków. Ponieważ Rosjanie nie wiele zdziałali w sprawie odnalezienia Karoliny, ksiądz Mendrala wysłał Franciszka Borzęckiego z listem do księdza Nikla z Zaborowa, aby pomógł odszukać zaginioną. Ten kierunek działania też nie przyniósł pożądanego rezultatu. Mijały kolejne dni, a Karolina nie wracała. Przepadła jak kamień w wodę. Przepadł też bez śladu rosyjski żołnierz, który ją uprowadził. W domu Kózków panował smutek i żal nie od opisania. Rodziców Karoliny dręczyły wyrzuty sumienia. Maria miała stale przed oczyma zapłakaną twarz córki, która błaga ją o to by mogła z nią pójść do kościoła na nowennę. Ojciec z kolei bez przerwy słyszał rozpaczliwy krzyk Karoliny: „Tatusiu! Nie odchodź, nie zostawiaj mnie samej!”. Dopiero 4 grudnia Franciszek Szwiec, jeden z mieszkańców wioski, zbierając w lesie chrust natknął się przypadkowo na zwłoki zamordowanej dziewczyny. Była to Karolina. Niezwłocznie udał się więc do domu Kózków, aby zanieść rodzicom tę smutną wiadomość. „Dziewuchę wam znalazłem, leży w lesie zabita” powiedział, gdy przekroczył próg chaty. Zabita, zabita powtarzał bez końca Jan, potem zaprzągł konia do wozu i pojechał po ciało zamordowanej córki. Natychmiast na miejsce wskazane przez Szwieca przybiegł Maciej Głowa – szwagier Jana Kózki wraz z Franciszkiem Zaleśnym – kolegą Karoliny. Zeznając w procesie beatyfikacyjnym Maciej Głowa tymi słowami opisał widok zamordowanej: „Zobaczyliśmy tam skostniałe zwłoki Karoliny Kózka, leżała na wznak w lesie, prawe ramię łokciem wsparte o ziemię z zaciśniętą dłonią skierowana ku górze, lewa zaś ręka leżała na ziemi ściskając chustkę z głowy”. Obraz ten uzupełnia zeznanie drugiego świadka: „Uważam, że Sługa Boża uciekała poza linią leśną przez bagnisty teren, chcąc w ten sposób uniknąć pościgu żołnierza, którego bagno by nie uniosło, a również chciała się dostać na otwarte pole Gargulowe, które graniczyło z polem Kózków, by tam znaleźć pomoc ludzką”. Odnaleziono, więc ciało Karoliny w miejscu, gdzie jej dotąd nikt nie szukał, na skraju lasu tuż obok ojcowskiej roli. Leżała w zastygłej kałuży krwi skuta mrozem ze wzrokiem wpatrzonym w niebo. Gdy przyjechał ojciec furmanką, przymarznięte do ziemi ciało oderwano od gruntu łopatą, owinięto w prześcieradło i załadowano na wóz. Jadąc w kierunku domu Jan Kózka wraz z grupą towarzyszących mężczyzn przez łzy odmawiał cząstkę różańca. Przed domem Kózków czekała na nich matka Karoliny wraz z grupa kobiet z zapalonymi gromnicami. Wszyscy byli bardzo wzruszeni. Niezwłocznie powiadomiono księdza Mendralę o odnalezieniu zwłok Karoliny, który szybko przybył do domu Kózków. On też nie mógł opanować wzruszenia, ale wiedziony Duchem Bożym wiedział, że oto leży przed nim ciało męczennicy, być może kiedyś w przyszłości kandydatki na ołtarze, dlatego postanowił działać, aby niczego w tej sprawie nie zaprzepaścić.
Męczennica w obronie czystości
Po przywiezieniu do domu skostniałych zwłok Karoliny, obmyto je z błota, krwi i brudu. Już wtedy zobaczono na ciele Karoliny szereg ran świadczących o tym, że dziewczyna stoczyła z napastnikiem walkę. Aby formalnie stwierdzić zgon Karoliny zawezwano akuszerkę Rozalię Łazarz z Wał-Rudy oraz urzędowego oglądacza zwłok Jana Barana. Nie było możliwości przywiezienia lekarza, bowiem lekarz z Radłowa uciekł przed Rosjanami, a Brzesko znajdowało się w strefie frontowej. Stwierdzenie zgonu było, rzecz oczywista, czystą formalnością, ale stała się przy tym rzecz bardzo ważna. Matka Karoliny poprosiła akuszerkę, aby ta zbadała czy Karolina obroniła swoje dziewictwo? Po wnikliwym zbadaniu zwłok zamordowanej dziewczyny ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, brak śladów gwałtu. Ciało Karoliny odnaleziono 4 grudnia, w tym dniu Kościół Katolicki w liturgii wspomina Świętą Barbarę męczennicę za wiarę z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Karolina za życia miała wielkie nabożeństwo do Świętej Barbary.
Pogrzeb Karoliny odbył się dwa dni później 6 grudnia w dniu Świętego Mikołaja, którego kapliczką Karolina przez szereg lat opiekowała się. Już nazajutrz po pogrzebie Karoliny, jak gdyby przewidując przyszły proces beatyfikacyjny Karoliny, ksiądz Władysław Mendrala spisał świadectwa akuszerki oraz urzędowego badacza zwłok odnoście rodzaju ran, jakie odniosła Karolina oraz tego, że udało się jej obronić dziewictwo. Wiele lat później, bo w roku 1980, dla potrzeb procesu beatyfikacyjnego dokonano ekshumacji zwłok Karoliny. Badania lekarskie, przeprowadzone wówczas przez doktora Zdzisława Marka, profesora medycyny sądowej w Krakowie, potwierdziły raz jeszcze rodzaj ran, jakie napastnik zadał Karolinie. Na tej podstawie z dużą dozą prawdopodobieństwa, graniczącą z pewnością, można odtworzyć przebieg ostatnich chwil życia Karoliny. Prawdopodobnie brutalnie popędzana zdołała się jakoś wyrwać żołnierzowi i zaczęła uciekać. Ogarnięty szałem żołnierz, dobywszy szabli gonił swoją ofiarę, która przed nim uciekała.
Pierwszy cios zadał bandyta szablą w głowę, jeszcze w biegu, – gdy Karolina usiłowała uciec. Zadany w tył głowy, cios nie był zbyt silny. Raniona dziewczyna od tego ciosu nie upadła, lecz odwróciła się próbując ręką zasłonić głowę przed drugim ciosem. Uderzając po raz drugi szablą żołdak zadał jej szeroką ranę na prawym przedramieniu, bardzo głęboko i szeroko od łokcia po puls. Broniąc się przed napastnikiem Karolina próbowała chwycić lewą ręką za broń sieczną, wtedy raniona została w dłoń i palce tak, że mały palec zwisał ledwie na skórce. Karolina zachwiała się, a po następnym uderzeniu w nogę upadła. W morderczym amoku carski żołnierz zadał kolejny cios szablą raniąc bezbronną dziewczynę od lewej strony szyi aż do prawej piersi, co spowodowało uraz lewego obojczyka i dwu żeber. Mimo tylu ran Karolina wciąż żyła, ostatnia śmiertelna rana, jaką zadał morderca to było poderżnięte gardło, ta rana spowodowała prawie natychmiastową śmierć z powodu upływu krwi przez przeciętą arterię szyjną. Dokładny opis ran, jakie zostały zadane Karolinie odsłania całe bestialstwo, jakiego dopuścił jej morderca. Tak naprawdę nic o tym człowieku nie wiemy. W jakiej formacji służył, ile miał lat, jakiego był wyznania? Tego pamiętnego dnia – 18 listopada przez wioskę przechodziło wielu rosyjskich żołnierzy, nic więc dziwnego, że ten, który uprowadził Karolinę nie został wyraźnie zapamiętany. Najgorszą opinię mieli kozacy służący w armii rosyjskiej, ale czy mordercą był kozak tego jednoznacznie stwierdzić się nie da. Za tym, że był to kozak przemawia opis narzędzia zbrodni, którym najprawdopodobniej była kozacka szabla zwana saszką, chociaż najstarsze świadectwa ,również te spisane przez księdza Mendralę, mówią tylko, że złoczyńcą był żołnierz carski; o tym, że był on kozakiem nie wspominają. Z całego przebiegu zdarzenia jest dość łatwo odtworzyć portret psychologiczny zabójcy. Był to typ psychopatycznego mordercy, dewianta, którego psychika została wypaczona zapewne zanim został żołnierzem. Ludzie tego typu zdarzają się pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i narodowość ani wyznanie nie mają tu żadnego znaczenia. Karolina oddała swoje życie w obronie czystości swojego ciała, jej heroiczny bój był aktem sprzeciwu wobec przemocy i pogardy dla tego co czyste i święte.
Pierwsze znaki rozwoju kultu
Po odnalezieniu ciała Kaoliny panowało powszechne przekonanie o jej świętości. Aby niczego nie zaniedbać ksiądz Mendrala już na drugi dzień udał się z stosownym pismem do tarnowskiej kurii, w którym dokładnie opisał całą sprawę prosząc o decyzję odnośnie pogrzebu. Ponieważ był to czas wojenny, a sprawa pochówku była pilna, biskup Leon Wałęga zdecydował, że Karolina pochowana zostanie na przykościelnym cmentarzu. W niedzielę 6 grudnia 1914 roku, w dniu Świętego Mikołaja, odbył się pogrzeb Karoliny, który stał się pierwszym przejawem jej kultu. Pomimo trwających działań wojennych zgromadził bardzo dużą rzeszę wiernych – jedne źródła podają 2 tysiące, a inne ponad 3 tysiące wiernych. Wśród uczestników pogrzebu było, jak relacjonuje ksiądz Mendrala, wielu żołnierzy armii rosyjskiej. W wygłoszonych przez księdza Mendralę przemówieniach przewijał się motyw chrześcijańskiej świętości i męczeństwa Karoliny. W całej parafii panowało głębokie przekonanie o świętości życia Karoliny i o tym, że życie swe złożyła w heroicznej obronie czystości. Karolinę złożono do grobu ziemnego w sosnowej trumnie. Z biegiem miesięcy, pomimo wszystkich nieszczęść straszliwej wojny, w tym czasowego wysiedlenia ludności, osoba Karoliny nie odchodziła w niepamięć. W drugą rocznicę jej śmierci, na miejscu odnalezienia ciała postawiono wysoki sześciometrowy dębowy krzyż z figurką Zbawiciela oraz tablicą marmurową u stóp tego krzyża z napisem: „Ku pamięci szesnastoletniej Karoliny Kózkównej zamordowanej 18 listopada 1914 roku”. Poniżej umieszczono wiersz księdza Wieczorka:
„Kiedy najeźdźcy, jak wzburzona fala, Jej wieś zalali, w las uprowadzona Zginęła z ręki dzikiego Moskala. Po krwawej walce śmiertelnie raniona. Droższą niż życie była dla niej cnota ,Gdy w jej obronie stoczyła bój z wrogiem. Milszą śmierć sroga niż grzechu sromota, Więc męczennicą stanęła przed Bogiem”.
Na grób Karoliny kosztem wielu wyrzeczeń rodzice Karoliny ufundowali jej zamiast posagu figurę Najświętszej Maryi Niepokalanej, z napisami upamiętniającymi wydarzenie. U góry czytamy: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”; zaś nieco niżej: „Tu spoczywa śp. Karolina Kózka, męczennica z ostatniej wojny światowej, ur. 2 VIII 1898 – zamordowana 18 XI 1914 r.”. Po prawej stronie postumentu: „Duszo dziewicza, przed tronem Boga proś za nami i wypraszaj nam więcej takich dusz niewinnych”. Po lewej stronie: „Kochanej córce postawili rodzice”. Rozwijający się kult prywatny Karoliny sprawił, że biskup tarnowski Leon Wałęga zdecydował o postawieniu tego pomnika na placu kościelnym tuż przy wejściu na dziedziniec. Poświęcenia pomnika dokonał proboszcz radłowski ksiądz Antoni Kmietowicz w asyście licznych księży z całego dekanatu radłowskiego w dniu 18 czerwca 1916 roku. W podniosłej uroczystości wzięło udział ponad 6 tysięcy wiernych z całej okolicy. Prywatny kult Karoliny rozwijał się nadal. Ludzie przychodzili modlić się nad jej grobem na cmentarzu, a także obok pomnika stojącego na placu kościelnym. Za zgodą księdza biskupa ordynariusza diecezji ksiądz Władysław Mendrala wystąpił do władz w Wiedniu o zgodę na przeniesienie zwłok Karoliny z grobu ziemnego na cmentarzu do grobu na placu kościelnym, obok pomnika. W trzecią rocznicę śmierci w dniu 18 listopada 1917 roku ekshumowano ciało Karoliny, umieszczono je w metalowej trumnie i przeniesiono z cmentarza grzebalnego na cmentarz przykościelny. Ekshumacji dokonano w obecności lekarza powiatowego z Brzeska. Ciało Karoliny nie było zepsute, choć leżało w grobie ziemnym przez 3 lata. Trumnę cynkowa opieczętowano i włożono do niej kilka dokumentów, między innymi życiorys Karoliny. Uroczystości przeniesienia przewodniczył biskup Leon Wałęga. Kazanie podczas Mszy Świętej żałobnej wygłosił proboszcz radłowski ksiądz Antoni Kmietowicz. Na zakończenie uroczystości przemówił biskup, zaznaczając wyraźnie, iż nie przybył, aby kanonizować Karolinę, ponieważ tego dokonać może jedynie odpowiednia władza kościelna, lecz aby cnocie oddać cześć. Kult prywatny Karoliny rozwijał się nadal, i chociaż biskup Leon Wałęga był przekonany o heroiczności cnót Karoliny, zajęty innymi sprawami nie rozpoczął formalnego procesu. W roku 1930 wydał, co prawda pismo zezwalające na drukowanie i rozpowszechnianie pieśni o Karolinie, ale pod warunkiem, że nie będą one śpiewane w kościele. Dla rozwoju prywatnego kultu w dużej mierze przyczyniły się publikacje w czasopismach i broszurkach przybliżające duchowa sylwetkę Karoliny Kózkówny i jej męczeńską śmierć. Dzięki nim coraz więcej ludzi, nawet z odległych stron, zwracało się o pomoc do Karoliny będąc przekonanym o jej świętości.
Uroczysta Beatyfikacja
Wizyta Ojca Świętego Jana Pawła II w Tarnowie w czerwcu 1987 roku była niezwykłym wydarzeniem. Z wizytą papieską łączono wiele nadziei. Kościół tarnowski oczekiwał po wizycie Papieża Polaka przede wszystkim odnowy duchowej wiernych, świeżego powiewu Ducha Świętego w Kościele. Miało to ścisły związek z uroczystym wyniesieniem na ołtarze Karoliny Kózkówny – Córy Tarnowskiej Ziemi. Koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku to schyłkowe lata komunizmu w Polsce. W życiu społecznym wyczuwało się pewne napięcie. Gorbaczowska pierestrojka zwiastowała jakieś zmiany w krajach satelickich i choć charakteru tych zmian nikt w owym czasie nie był w stanie przewidzieć, to jednak podświadomie liczono na jakąś przemianę. Na przemianę czekała polska wieś, stąd też wyniesienie na ołtarze chłopskiej córki, traktowano również, jako nobilitacją stanu chłopskiego. I rzeczywiście wizyta Jana Pawia II na tarnowskiej ziemi stała się autentycznym świętem polskiej wsi. Bramy powitalne na granicach diecezji, bogato przystrojone domy w każdej parafii, pomysłowe dekoracje na drogach były tylko zewnętrznymi oznakami powszechnego świętowania. Miejsce beatyfikacji w Tarnowie-Rzędzinie stanowiło więc cel niezliczonych pielgrzymek z diecezji i spoza niej; niektóre wędrowały przez kilka dni. W nocy z 9 na 10 czerwca w kościele w Radłowie, gdzie została ochrzczona Karolina Kózkówna, i w Zabawie, gdzie spoczywają Jej relikwie, o północy odprawiono Msze Święte, po których pielgrzymi wyruszyli pieszo do Tarnowa. Piesza pielgrzymka wyruszyła również z Wierzchosławic od grobu wybitnego przywódcy polskich chłopów, Wincentego Witosa. Do Tarnowa przybyły delegacje chłopów z wszystkich rolniczych rejonów kraju. Ojciec Święty przybył do Tarnowa w przeddzień uroczystości beatyfikacyjnej. Dnia 10 czerwca o godz. 9-tej na ogromnej przestrzeni w Tarnowie-Rzędzinie, rozpoczęła się uroczystość beatyfikacyjna sługi Bożej Karoliny Kózkówny, która oddała życie w obronie godności kobiecej. Zgromadzeni serdecznymi brawami powitali przybywającego samochodem panoramicznym Papieża. Rozdzwoniły się ustawione nie opodal ołtarza dzwony przeznaczone dla budującego się kościoła. Śpiewano „Sto lat”. Z powodu padającego wcześniej deszczu drogi pomiędzy sektorami były nieprzejezdne, stąd też Ojciec Święty nie mógł jak to zazwyczaj bywało – z bliska pozdrowić zgromadzonych, W związku z tym, z wysokości podium przez dłuższy czas gestem rąk błogosławił wszystkich obecnych. A wreszcie wygłosił krótkie, nieprzewidziane programem przemówienie, które przyjęto burzliwymi oklaskami. „Po to przyjechałem – powiedział – żeby się napatrzeć. Żeby się spotkać, trzeba się sobie przypatrzeć, więcej: natrzeć się. Jak się człowiek nie napatrzy, to się nie spotka. A tutaj jest się czemu napatrzeć, a raczej jest się komu napatrzeć(…) I temu właśnie pragnę się napatrzeć, nie tylko oczami ciała ale także wzrokiem serca. Bo ja rosłam razem z wami”. Na początku Mszy Świętej Jan Paweł II uroczyście ogłosił sługę Bożą Karolinę Kózkównę błogosławioną, wyznaczając jej liturgiczne święto na 18 listopada, tj. dzień jej męczeńskiej śmierci. Zgromadzeni oklaskami wyrazili wdzięczność Ojcu Świętemu za dokonany akt beatyfikacji. Następnie kontynuowana była Eucharystia. Po Ewangelii Ojciec Święty wygłosił homilię, podczas której wypowiedział słynne pytanie: „Czyż święci są po to, ażeby… zawstydzać? Tak. Mogą być i po to. Czasem konieczny jest taki zbawczy wstyd, ażeby zobaczyć człowieka w calej prawdzie…, odkryć na nowo właściwą hierarchię wartości. Święci są po to – podkreślił dalej Papież – by świadczyć o Wielkiej godności człowieka jako takiego, a zwłaszcza o tej, jaką człowiek ma wobec Boga. Właśnie Karolina była świadoma tej godności, wybierając zawsze, ale szczególnie w momencie śmiertelnej próby wiary wartość Nowego Życia zapoczątkowanego na chrzcie świętym”. W dalszej części homilii Papież mówił też dużo o godności ludzi pracujących na roli. Na zakończenie uroczystości Papież zwrócił się do wiernych słowami, które należy traktować jako przesłanie: „Trwajcie, jak trwały pokolenia. Jak święci pustelnicy nad Dunajcem, jak Stanisław biskup, który „żyje pod mieczem”, jak Karolina, która w naszym stuleciu dała świadectwo. Trwajcie przy tym świętym dziedzictwie. Do was należy… królestwo niebieskie”.
W godzinach popołudniowych Ojciec Święty spotkał się na placu katedralnym z duchowieństwem. W wygłoszonej homilii Papież skierował do kapłanów następujące słowa: „Przychodzą do was ludzie udręczeni, poniżeni, zagrożeni w swoim człowieczeństwie. Szukają świadków przemienienia. Niech ich znajdują w was. (….)Byłoby prawdziwym dramatem, gdyby sytuacja bytowa księży, wolność od wielu codziennych udręk, z którymi muszą borykać się często świeccy, stworzyły pomiędzy duchowieństwem i wiernymi jakąś obcość. Jesteśmy z ludu i dla ludu. Pamiętajcie, że występujecie w imieniu Kościoła, który dziś w szczególny sposób wyraża swą „opcję preferenejalną” na rzecz ubogich”. Po nieszporach Ojciec Święty udał się na krótką modlitwę do katedry, po czym żegnany serdecznie przez wiernych odjechał samochodem panoramicznym na lądowisko w Mościcach.
Słowa Jana Pawła II wypowiedziane w Tarnowie do kapłanów i do ludzi świeckich ćwierć wieku temu nic nie straciły na swej aktualności. Wsłuchując się w nie uważnie dostrzegamy, że wyrażają one dziedzictwo duchowe, jakie przekazała nam swym życiem i męczeństwem Błogosławiona Karolina. Katecheza Ojca Świętego wygłoszona w Tarnowie jest niewątpliwie kluczem do rozumienia Karoliny, jako Błogosławionej Kościoła. „Trwajcie przy tym świętym dziedzictwie” – prosił Papież. Dziś dziedzictwem tym stały się również słowa Jana Pawła II.
Pobrano z www.miasteczkomodlitewne.pl